Len Wiseman stara się nową „Pamięcią absolutną” zrealizować kino poważne i efektowne, ale ponosi porażkę. Zamiast tego dostajemy ładny, acz płytki obrazek, który w porównaniu do oryginału Paula Verhoevena pozostawia jedynie puste wspomnienia i spory niesmak.
Do każdego remake’a najlepiej podejść otwarcie. A nuż twórcy zaskoczą nas ładną dla oka opowieścią, która na tle oryginału będzie prezentować się przynajmniej przyzwoicie. Paul Verhoeven zrobił pastisz science fiction, który bawił, emocjonował i imponował. A przede wszystkim – zapadał w pamięć. Dzięki temu do dziś jego produkcję ogląda się z takim samym zainteresowaniem.
Wiseman od samego początku nie może się zdecydować dla kogo robi swój film. Czy dla widzów, którzy urodzili się przynajmniej kilka lat po oryginale i go nie znają? A może właśnie dla wielbicieli SF, którzy lubią obraz ze Schwarzeneggerem? Ta jego niepewność towarzyszy nam przez cały seans i odrobinę razi. Cieszy jedynie fakt, że wbrew temu, co sugerują zwiastuny, „Pamięć absolutna” nie jest kalką scena po scenie oryginału. Co prawda, znajdują się sceny żywcem przeniesione, ale nie jest ich tak dużo, jak można było się obawiać. Reżyser w wielu momentach próbuje odcinać się od oryginału, prezentując akcję w innym świetle, jednak nie robi tego zbyt umiejętnie, przez co efekt nie jest najlepszy. Mamy nawet kilka nawiązań do filmu Schwarzeneggera, które nieźle udaje się wpleść w fabułę. Chociaż kobieta z trzema piersiami pasuje do tego filmu, jak pięść do nosa. Tam chociaż było to wytłumaczone mutacją na Marsie, a w świecie Wisemana, nie ma mutantów, nie ma też żadnej sugestii, dlaczego ta postać mogłaby się pojawić.
Fabuła idzie po linii prostej zgodnie z tym, co znamy. Największą różnicą jest postać żony Douga Quaida – Lori. Rola Sharon Stone u boku Arnolda była niewielka, a jej bohaterka szybko ginęła. Natomiast Lori Kate Beckinsale została wyniesiona na piedestał, nawet kosztem rzekomo głównego łotra granego przez Bryana Cranstona. To ona dowodzi pościgiem za Quaidem i staje się jego największą rywalką. Jeśli już porównujemy, muszę wspomnieć o zniszczeniu jednej z najlepszych scen oryginału – spotkania z przywódcą ruchu oporu. Scena w nowej „Pamięci absolutnej” jest tak nijaka i krótka, że aż współczuję Billemu Nighy’owi, że zgodził się zagrać oczekiwaną postać. Można odnieść wrażenie, że twórcy nie mieli na nią pomysłu, lecz musieli ją pokazać, bo jest o niej kilka słów w scenariuszu.
Historia tym razem rozgrywa się na Ziemi w dwóch ostatnich enklawach ludzkości – UFB (rejon Wielkiej Brytanii) oraz Kolonii (Australia). Z jednej strony mamy elitę, z drugiej slumsy i tanią siłę roboczą. Wydaje się, że próbowano tą fabułą poruszyć problem różnicy klasowej, represji biedniejszych, ale efekt nie jest w ogóle przekonujący. Cała historia zostaje przedstawiona w sposób co najwyżej przeciętny. Nie potrafi zaciekawić, a oczywista przewidywalność jest aż zbyt bolesna.
Reżyser od pierwszej sceny atakuje nas poważną wadą, w której pozbawia „Pamięć absolutną” jednej z największych zalet pierwowzoru – otoczki tajemnicy, niepewności i zainteresowania. Gdy wspomnę sobie przygody Arnolda, przypominam sobie, że nie wiedzieliśmy co się dzieje, kim on jest. To sprawiało, że śledzeniu jego prób odkrycia tej zagadki, towarzyszyło napięcie i emocje. Len Wiseman natomiast traktuje współczesnego widza jako człowieka oczekującego podania wszystkiego na tacy. Dzięki temu prezentuje nam opowieść klarowną, bez jakiegokolwiek zaskoczenia czy napięcia.
Pod względem akcji „Pamięć absolutna” jest ładna dla oka. Efekty specjalne są w większości dopracowane i momentami nawet widowiskowe. Natomiast jedna scena szczególnie razi sztucznością – gdy ludzie przychodzą po Quaida do Rekall i ten po raz pierwszy odkrywa swoje umiejętności. Co prawda, plus za nakręcenie jej na jednym ujęciu, lecz efekt nie jest najlepszy. Sceny strzelanin i pościgów są za to dynamicznie i nieźle nakręcone. Problem leży w tym, że w wizualnej sferze brakuje jakiejkolwiek oryginalności. Można odnieść wrażenie, że Patrick Tatopoulos, odpowiedzialny za ten element, zdecydował się zrobić miks wielu znanych filmów gatunku. Da się bowiem bez problemu dostrzec pojazdy żywcem wyjęte z „Piątego elementu” czy różne inne elementy z „Incepcji”, „Raportu mniejszości”, „Łowcy androidów”, „Ja, Robot” czy nawet nowej trylogii „Gwiezdnych Wojen”. Da się również odnieść wrażenie inspiracji „Tożsamością Bourne’a”.Trudno natomiast zauważyć cokolwiek oryginalnego, czego nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Najbardziej razi jednak to, że to wszystko jest ładne dla oka, ale… nudne. Nie ma w tym ani odrobiny emocji czy napięcia, które sprawiłoby, że oglądamy sceny strzelanin i pościgów z zainteresowaniem i wypiekami na twarzy. Zrobienie ładnego obrazka to nie wszystko, aby widowisko potrafiło zaciekawić.
Przez cały film ma się wrażenie, że reżyser Len Wiseman kosztem budowania napięcia i emocji, chciał skupić się na pochwaleniu się wdziękami swojej zjawiskowo pięknej żony – Kate Beckinsale. Sporo jest takich scen, w której Beckinsale prezentuje walory swojej osoby. Co ciekawe – przy Jessice Biel czegoś takiego w ogóle nie ma. Wystarczy spojrzeć na ubiór obu pań. Kate, jak zawsze w obcisłym wdzianku z butami na obcasach, co by wygodniej biegać i ścigać Quaida, a Jessica w luźnych strojach, idealnie pasujących do walki. Choć cenię urodę Beckinsale, wolałbym, aby reżyser skupił się na innych aspektach filmu, niż chwaleniu się żoną.
Bardzo mieszane odczucia wywołuje Colin Farrell w roli Douglasa Quaida. Z jednej strony jakoś stara się nadać swojemu bohaterowi wyrazistości, ale nie wychodzi mu to najlepiej. Jednym z ważniejszych aspektów dobrego filmu jest to, że sympatyzujemy z głównym bohaterem. Chcemy mu kibicować, aby odniósł sukces. Farrell nie potrafi wzbudzić u widza tej nici porozumienia, która sprawiłaby, że zależałoby mu na jego losie. Z drugiej strony – aktor zaskakująco dobrze radzi sobie w scenach akcji. Jednakże nawet w tym elemencie blednie przy znakomitej Kate Beckinsale. Aktorka już w serii „Underworld” udowodniała, jak świetnie czuje się w gatunku, a tutaj tylko to potwierdza. Jej wielbiciele nie będą zawiedzeni. Szkoda trochę, że Bryana Cranstona jest tak mało i nie miał za dużego pola do popisu, ale pozostawia dobre wrażenie na tle pozostałej części obsady. Jednak, wydaje mi się, że Cranston to tak dobry aktor, że nawet grając banana leżącego na drodze, pokazałby niesamowitą klasę, więc nie jest zaskoczeniem, że radzi sobie nieźle nawet w takim filmie.
Nowa „Pamięć absolutna” to bardzo przeciętne i płytkie kino science fiction, które sprawia wrażenie ugrzecznionego i ogłupionego w porównaniu do oryginału. Verhoeven potraktował temat mniej poważnie, dokonał w nim sporo zmian, czego efektem jest już klasyka gatunku. Wiseman natomiast zaprezentował pustą wydmuszkę, którą momentami ogląda się ze sporym znużeniem. Jest to dowód na to, że robienie remake’ów na siłę nie może przynieść nic dobrego. O wiele lepiej spędzi się czas, oglądając oryginał na Blu-ray.
Ocena: 5/10
{youtube}ih2dyZ_tgdg{/youtube}